sobota, 23 maja 2015

Rozdział dwudziesty siódmy. "Spoko"

- Oo babciu, Stephen właśnie wraca! Ja nie znam tych wszystkich miejsc, dlatego on ci to wyjaśni - powiedziałam i wcisnęłam blondynowi do ręki telefon, uprzednio włączając głośnomówiący.


Spojrzał na mnie wielkimi oczami i zaczął kręcić głową na boki.
- Proszę cię - wymamrotałam bezgłośnie.
- Halo? - zaczął Niall, zmieniając głos, lecz wcale nie brzmiał jak Stephen.
Dlatego dosłownie wepchnęłam mój rozmiękły już wafelek od loda do jego ust.
- Co kur... - powiedział, ale ja tylko wskazałam na telefon, który trzymał w dłoni. - Uh, cześć babciu.
- Stephen! Czy ty przeżuwasz? Nie powinno się rozmawiać z jedzeniem w ustach!
Zaśmiałam się, bo prawdopodobnie zapomniała już o swoim wywiadzie i teraz wzięła się za pouczanie "Stephena".
- Przepraszam, byliśmy głodni. - Spojrzał na mnie pytającym spojrzeniem.
- Coś zwiedzaliście?
- Um, powłóczyliśmy się po centrum miasta i poszliśmy na zakupy - mówił wciąż mieląc w buzi rożek.
- Doskonale - skomentowała kobieta. - Mam do ciebie jeszcze tylko prośbę. Ashley mówiła mi, że jecie lody... Proszę, przypilnuj, żeby zjadła coś więcej. - Niall dziwnie na mnie spojrzał. Wytrzeszczyłam oczy i próbowałam zabrać mu telefon, ale zwinnie mnie unikał. A babcia gadała dalej. - Ostatnio coś mi powiedziała i wydaje mi się, że było to coś ważnego.
- Okej - odrzekł kiwając głową, chociaż ona nie mogła tego zobaczyć. A on patrzył na mnie, że zmarszczonymi brwiami.
- Dziękuję. Do zobaczenia. A i przekaż Ashley, że za jakieś dwie godziny jedziemy.
- Mhm. - Chwilę potem usłyszeliśmy sygnał oznaczający, że połączenie zostało zakończone.
- Wow,  nie skapnęła się! I muszę ci powiedzieć, że okropnie naśladujesz ludzkie głosy.
- Ash.
Spuściłam wzrok.
- Ash - powtórzył. - Mów do mnie.
- To nic takiego, zwykła przeszłość, o której zapomniałam, no wiesz, tak jak-
- Powiedz mi.
- Nie teraz, Niall. Nie.
Otworzył usta, jakby chciał się sprzeciwić, ale niczego nie powiedział. Zaległa cisza i przez jakąś minutę nikt z nas nic nie mówił, po prostu obok siebie siedzieliśmy.
- Jesteście tak bardzo dziecinni, że to aż boli. Szukałem was! - Taszczył w ręku torbę z Vans i jeszcze kilka innych. - Co tak siedzicie jak skazani? W porządku?
- Nic się nie stało - powiedziałam.
- A może jednak? - odparł sugestywnie Niall.
- Zapomnijcie, że pytałem.
I za to właśnie uwielbiałam tego chłopaka. Kiedy widział, że ktoś nie ma ochoty o czymś mówić - odpuszczał. Plus: wolał nie zagracać swoich myśli problemami. Żył beztrosko i po swojemu. Często go za to podziwiałam i pragnęłam nauczyć się tak funkcjonować.
On był tak jakby przeciwieństwem Tori. Ona zawsze w takich sytuacjach dopytywała.
- Za dwie godziny wracamy do Mullingar.
- Okej, więc mamy jeszcze odrobinę czasu. Gdzie idziemy?
- W sumie jestem już zmęczona. Nie moglibyśmy tu poleżeć? Jest taki ciepły wiatr, a moje nogi odmawiają posłuszeństwa.
- Tak w zasadzie to nie, nie moglibyśmy. Idziemy coś jeszcze zjeść? - zapytał Niall.
- Dopiero co wyszliśmy z Maca człowieku! Czasem zastanawiam się, czemu wciąż nie masz brzucha faceta po czterdziestce.
- Jeżeli zjem cokolwiek jeszcze, zwymiotuję - wydałam z siebie zirytowany dźwięk.
Niall wytrzeszczył oczy.
Cholera... On nie wie o anoreksji więc teraz może myśleć o... bulimii.
- Niall, możemy pogadać sami? - Zmarszczyłam brwi.
- Za mało czasu mieliście beze mnie? Czuję się pominięty, ignorowany, halo, lol.
- Dwie minuty, dosłownie - burknęłam do kuzyna.
- Dobra. A ja w tym czasie pozbieram na łące kwiatki i zrobię z nich dla ciebie bukiecik, a potem będziemy wszyscy skakać jak baby w reklamach podpasek i zarzygamy świat tęczą.
Zamrugałam na niego kilkakrotnie, a potem po prostu odwróciłam się na pięcie i podeszłam do blondyna, który zdążył już się oddalić.
- Bulimia?
- Anoreksja, ale nie chcę teraz o tym mówić.
- ...Dobra to... spotkamy się jutro? Wytłumaczysz mi to wszystko.
Rozejrzałam się dookoła. Trawa była ciemnozielona od słońca. Wśród niej dało się zauważyć kwitnącą gdzieniegdzie białą koniczynę.
- Nie wiem.
Tak szczerze, znów zaczynałam dusić się tym, że był w pobliżu - ostatnio jakoś częściej. A może nie tyle częściej, co jakoś więcej ode mnie "wymagał". Jakby nagle chciał nadrobić 17 lat mojego życia i dowiedzieć się o nim wszystkiego, a tak szczerze nie miałam najmniejszej ochoty do tego wracać.
Zmrużyłam oczy. Odwróciłam się w stronę Stephena.
- Wracamy?
- Co? Dopiero przyszliśmy!
- Tak w sumie to minęły prawie cztery godziny. Nie ma sensu siedzieć tu dłużej. Prooszę? - Uniosłam brwi i wygięłam usta w dół.
Brunet przewrócił oczami.
- Nie ruszasz mnie.
Przechyliłam głowę na bok.
- Ehh, dobra. Dzięki za towarzystwo stary. - Uścisnęli z Niallem swoje dłonie.
- I ja też. Cześć wam.
- Cześć - powiedziałam, lecz zabrzmiało to jakbym tylko wypuszczała z siebie powietrze.

- Czasem czuję się, jakbym był twoim ojcem! - rzekł Stephen, gdy byliśmy już jakieś 15 metrów dalej.
Spojrzałam przez ramię. Nialla nie było widać. Tak. Peszył mnie. Albo nie tyle peszył, co czułam się dziwnie w jego towarzystwie. Bo pozornie nie musiałam się bronić. Bo z nikim się nie kłóciłam. I to było dziwne. Jakbym teraz musiała chronić siebie jeszcze bardziej. Swej przeszłości i osobowości. Może po prostu bałam się dawać czegokolwiek z siebie ludziom. Albo raczej ludziom, którzy niegdyś mnie krzywdzili. I nagle postanowili wbić się do mojego życia, bez żadnego uprzedzenia i może z wcale nie najgorszymi zamiarami.


Tak więc nastał kolejny dzień. Siedziałam na podłodze, skubiąc zębami końcówkę długopisu.
Nie potrzebuję ludzi. Potrzebuję samotności bo wśród tłumu się gubię, duszę i ginę pokonana przez uczucia.
Nie zapisałam tego jednak w pamiętniku. Leżał on na moich kolanach otwarty już jakieś pół godziny. Włożyłam cienkopis za ucho i przekartkowałam dziennik. Otworzyłam na jakimś wpisie sprzed roku. Rzuciłam powierzchownie oczyma, by po chwili zagłębić się w tekst, utopić wzrok w literkach.

Drogi Pamiętniku,
To mój drugi tydzień terapii. Nie ma rezultatów, ale chyba jeszcze nie powinno być. Lecz jeżeli nie przytyję choćby odrobinę, będę musiała zostać w szpitalu... Nie chciałam anoreksji. Nie chciałam tego wszystkiego. I to przyszło samo, nagle, choć w rzeczywistości było rozciągnięte w czasie. To przeżycia spowodowały, że od jedzenia mnie odpycha. Kiedy to u mnie zdiagnozowali, było mi obojętne, czy umrę czy nie. Ale powiedzieli, że nie umrę. Dlatego wcisnęli mi jakąś terapię rodzinną, nie uwzględniając nawet faktu, że mój ojciec sobie uciekł, niczym tchórz, a matka mnie nie kocha. I szczerze nadal nie obchodzi mnie, czy przeżyję. Przecież nie mam już dla kogo żyć. Dosłownie.

Wpis był z lutego, ubiegłego roku, jak już wspomniałam. Przymknęłam powieki. Wdech, wydech. Wdech, wydech. I od nowa. Co przeszłość - to przeszłość. Idźmy dalej. Przerzuciłam kilka kartek, by otworzyć na dwudziestym marca - dniu, w którym trafiłam do szpitala. Jednak nie zabawiłam tam długo - i dobrze.

Drogi Pamiętniku,
Wystąpiło zagrożenie mojego życia. Wow, że ci cali 'specjaliści' nie mogli od razu pojąć, że ich cała terapia rodzinna nie wypali. Ostatnimi czasy schudłam 3 kilogramy. Przez miesiąc. Zemdlałam, a gdy się obudziłam nade mną stał lekarz. W pośpiechu złapałam plecak, wrzuciłam do niego piżamę, słuchawki, telefon i pamiętnik, a mama zabrała mi jakieś ubrania. Niestety zapomniałam długopisu, lecz na szczęście pewna miła pielęgniarka użyczyła mi swój cienkopis. Dziwne, bo zawsze pisałam na niebiesko, a atrament cienkopisu jest czarny. Tak, trafiłam do szpitala i mogę nie przeżyć, a spokojnie piszę o kolorze długopisu.
Odwodniłam się, dlatego w moją lewą rękę wbity jest wenflon. W górę biegnie żyłka od kroplówki. Nie jestem jedynie pewna, czy chcę poddawać się leczeniu. Teraz to jest mój wybór. Mam ochotę przestać walczyć. Co ja mówię - nie walczę od samiutkiego początku. Jedyny powód, który miałaby zadecydować o tym, czy podejmę się działania? Ciekawość. Jestem ciekawa co przyniesie przyszłość. Czy rzuci mną o ścianę jeszcze gwałtownej, czy może da mi wziąć oddech. I zdecydowanie liczę na to drugie. Nie mam już siły udawać, że życie mnie nie rusza, że sprostam wszystkiemu. Więc... Ryzyko? Co w tym wypadku w ogóle jest ryzykiem? To, że umrę? Nie, tu chyba ryzykiem jest życie. Ryzykiem, że zniszczy mnie jeszcze bardziej i tragiczniej. I... może nawet chcę je podjąć. I to mnie przeraża bardziej niż wieczność, która - jeżeli nie poddam się leczeniu - na mnie czeka. A wszystko siedzi w psychice.

Zatrzasnęłam pamiętnik, wgramoliłam się na łóżko i zakryłam po twarz kołdrą. Tego dnia nie wychodziłam już z pokoju. Nie dość, że byłam podziębiona (co okazało się przyczyną moich wcześniejszych dreszczy), złapałam też doła. Czy to nie śmiesznie brzmi w moim przypadku? "Złapałam doła". To tak, jakbym nie miała go przez całe wcześniejsze życie - kciuki w górę, nie ma co.
Przeczytałam obie książki, które kupiłam z początkiem lipca. Leżałam bezwiednie, z obojętnym wzrokiem wbitym w sufit. I nagle w mojej głowie pojawiła się myśl. Gdzie tak właściwie podział się miś, którego Lou wygrał dla mnie w wesołym miasteczku? Bo jeśliby wszystko rozważyć i przeanalizować.... Nie widziałam go od jakiegoś miesiąca. Nie zapominając o fakcie, że to właśnie ten "jakiś miesiąc" temu go dostałam...
Moje nogi powędrowały w górę, a włosy kaskadą opadły na dół. Uniosłam poły pościeli i zajrzałam pod łóżko, wciąż z niego zwisając. Zauważyłam misia, więc sięgnęłam po niego. I wtedy coś zagrzechotało, a ja wytężyłam wzrok. Już wiem! To pudełko z... żyletkami. Zeszłam na podłogę i włożyłam rękę pod mebel, wyciągając małe opakowanie. Uważnie mu się przyjrzałam, obracając kilkakrotnie między palcem wskazującym a serdecznym. Pamiętam, jak po prostu wepchnęłam je pod poduszkę, by babcia nie mogła ich znaleźć. Musiały spaść razem z maskotką. Odłożyłam pudełeczko na szafkę i znów weszłam pod kołdrę. Nie chciałam teraz o tym myśleć. Zamknęłam oczy i powoli odleciałam w świat, w którym spełniają się marzenia - te dobre jak i złe, pożądane i nie. Lecz tej nocy budziłam się wielokrotnie, nękana koszmarami z ojcem w roli głównej. 


- Wnusiu! Kochanie, razem z dziadkiem musimy załatwić coś w sąsiedniej miejscowości. Wrócimy dopiero wieczorem. Zrób sobie coś na obiad, dobrze? W razie co pieniądze leżą na bufecie w kuchni.
- Dobrze - rzekłam przeciągając się.
Czułam, że stan mojego zdrowia uległ znacznej poprawie. Zerknęłam na półkę, a gdy uświadomiłam sobie, że żyletki nadal tam leżą, szybko zakryłam je telefonem. Babcia jednak niczego nie zauważyła i tylko zakręciła się w pokoju, po czym wyszła.
Pościeliłam łóżko i złapałam za czyste ubrania. Kiedy wyszłam z łazienki, dziadków już nie było. Otworzyłam drzwi i wyszłam na dwór by powiesić mokrą koszulkę, którą chwilę wcześniej wyprałam. Owiał mnie delikatny, ciepły wietrzyk. Głęboko odetchnęłam. Poczułam, że burczy mi w brzuchu, więc nie zamykając drzwi poszłam do kuchni. Zrobiłam sobie kanapki i zaniosłam je do pokoju, po czym usiadłam na łóżku, opierając się o ścianę i zaczęłam jeść. Usłyszałam dźwięk powiadomienia, więc sięgnęłam po telefon, zarzucając przez przypadek pudełeczko. Zamarłam. Zostaw przeszłość w spokoju. Zostaw ją. Podniosłam opakowanie i je otworzyłam. Zostaw.
Przypomniałam sobie czas, gdy porwała mnie dwójka mężczyzn. Jeden z nich przejechał scyzorykiem po mojej skórze i... Czuj ból, kiedy ty chcesz, nie kiedy to on chce być odczuwany... Podjęłam ryzyko życia. Mogę podjąć i ryzyko śmierci. Po co? Bo chcę sprawdzić czy byłabym skłonna na przykład do zabicia się. Lecz na razie chciałabym tylko sprawdzić czy ja sama mam w sobie na tyle odwagi, by pozwolić krwi płynąć. A raczej nie na to. Czy mam w sobie tyle siły, by zabić wewnętrzny ból zewnętrznym.
Ponieważ od wczoraj znów nękają mnie myśli o ojcu. Nie potrafiłam poradzić sobie ze wspomnieniami. Cóż, trudno. Tylko szkoda, że one teraz szarpią mną, chcąc sprawdzić kiedy w końcu nie wytrzymam i upadnę na zimną podłogę, nie mając nikogo, kto mógłby mnie uratować. I w sumie podoba mi się ta perspektywa. Nie przyznaję się do tego, ale tak jest. Wolałabym zostać pokonana już teraz. Lecz nie przez życie. O nie, jemu nigdy nie nadam tytułu zwycięzcy w tej grze. Ból. To wszystko co mam, by zemścić się nad nim samym. I przy okazji nad życiem, które raz po raz kopie mnie w tyłek. Dla niektórych moje poglądy i problemy mogą wydać się nadmuchane, przerysowane i pełne przesadnego dramatyzmu. Wręcz nieważne, błahe i już nudne. Głupia nastolatka, która ma "poważne" problemy. Ale każdy ma swoje i widzi je w innym świetle. A ja mam już dosyć. Bo mogłabym się ich pozbyć, ale szczerze mówiąc, kiedy choćby zacznę wspominać, one wrócą... Każdy człowiek jest na swój sposób złamany. Rzecz w tym, że jedni bardziej, drudzy mniej.
Zostaw. Nie. Zemścij się na bólu, no już. Co masz do stracenia? Trochę krwi? Ha.
Zawahałam się. Jednak chwyciłam ostrze. Chwila. Jeżeli choćby trochę czerwonej cieczy skapnie na pościel, babcia będzie pytać. A przecież nie skłamię, że mam okres, bo odkąd miałam problemy z anoreksją, występuje on nieregularnie. Wstałam i powoli podeszlam do biurka, jednak nie usiadłam na krześle. Chwyciłam żyletkę dokładniej i podniosłam rękę na wysokość twarzy. Trzy, dwa, jeden - dotknęłam żyletką skóry, wstrzymując oddech. Wtem drzwi od mojego pokoju się otworzyły.
Kurwa. Czy mnie prześladuje déjà vu? Znowu natknęłam się na niebieskie oczy. Tyle, że tym razem inne. Czułam, jak moje policzki zrobiły się gorące, ale się nie poruszyłam. Przęłknęłam jedynie ślinę.
- Hej? - usłyszałam. Nie odpowiedziałam.
Minęła dłuższa chwila. Zaczynałam się irytować.
- Um, mogę? - spytałam spoglądając to na niego, to na swoj nadgarstek.
Niall wzruszył ramionami.
- Spoko - odparł obojętnie.
Cały czas patrzył mi w skupieniu prosto w oczy. Zerknęłam na żyletkę, próbując po prostu to zrobić. Ale wciąż miałam na sobie jego wzrok. Nie chciałam na niego patrzeć, ale ukradkiem podniosłam spojrzenie, by zauważyć, że nadal stoi tam gdzie stał - oparty o framugę drzwi, z rękoma wyciśniętymi w kieszenie i z lekko ściągniętymi brwiami.
I nie wiem czemu, ale cisnęłam metalem o podłogę, szybko przemierzając pokój. Niall uwolnił ręce i gdy byłam wystarczająco blisko - rozłożył je. Poczułam pod polikiem ciepły materiał jego bluzy, a we włosach palce. Zaczęłam szybko oddychać, chcąc powstrzymać płacz, lecz na marne. Z oczu popłynęły mi dwie ogromne łzy.
I oh, ironio, to ty, witaj!
Ostatnio za każdym razem, gdy praktycznie wpadam w kłopoty, ląduję w jednym miejscu.
W jego ciepłych ramionach.

_______________________________________________________________
Hej Wam. Już na wstępie przepraszam za tak długi czas oczekiwania na rozdział, jakim był równy miesiąc.  I przepraszam za jakość.
Przykro mi, ale jakoś tego nie czuję (rozdziału). Wiem, że rozdział jest jak gdyby nie na miejscu, bo wszystko było super, pięknie, a tu nagle znowu wyskakuję z żyletkami i tak, to nudne, no ale naprawdę potrzebowałam tej krzty złości do świata i obojętności Nialla w stosunku do Ley, byście w następnym rozdziale mogli dowiedzieć się czegoś więcej na temat ich relacji oraz na temat tego, jak z moich obserwacji postępuje człowiek w niektórych sytuacjach w stosunku do pewnych ludzi.

Serdecznie Was pozdrawiam i mam nadzieję, że jednak mnie nie opuścicie, bo bez Was jestem nikim - kolejną amatorską pisarką, która tak naprawdę o pisaniu wie tyle, co nic, tyle, co wywnioskowała z tysiąca przeczytanych książek.